Piotr Krupa w biznes windykacyjny wszedł trochę przez przypadek. Tak czasami piszą o tobie media. Ile jest w tym stwierdzeniu prawdy? Jaka była twoja historia biznesowa?
Piotr Krupa, prezes KRUK SA: Wychowałem się w rodzinie przedsiębiorców. Moi rodzice mieli małą cukiernię w małym miasteczku na Dolnym Śląsku i robili wafle do lodów. To był taki mały biznes. Pracowali sami i dodatkowo zatrudniali trzy osoby. Ja się niemal wychowałem w tym zakładzie. I pamiętam tych pracowników. W sumie z rodzicami tworzyli taką małą społeczność. Mówiłem do nich „ciociu”, „wujku”. Nie było też tak, że mój ojciec chodził w garniturze, a mama w garsonce, tylko tak zwyczajnie, bo po prostu fizycznie z wszystkimi na tej produkcji pracowali.
Jak się wtedy prowadziło biznes?
To były czasy opresji komunistycznej. Żeby piec wafle, trzeba było mieć przede wszystkim mąkę. Ale w latach 80. nie można było sobie ot tak kupić kilku ton mąki. Potrzebne było pozwolenie lokalnego urzędnika. Moi rodzice musieli co miesiąc występować o pozwolenie na przydział tej mąki. Należało mieć pozwolenie, żeby ją kupić w państwowych magazynach. Nie było żadnych prywatnych hurtowni. Do dzisiaj pamiętam, jak niejednokrotnie z mamą zdobywaliśmy wszystkie niezbędne pieczątki. Biznes wiązał się z ryzykiem, że każdego miesiąca urzędnicy mogli go zatrzymać. Mogli powiedzieć, że nic osobistego, ale nie ma kogoś z któregoś działu i w tym miesiącu przydziału nie będzie. Opresyjny system powodował również, że np. moja siostra nie mogła chodzić do przedszkola. De facto objął ją dopiero obowiązek szkolny.
A jak się planowało wtedy rozwój kariery zawodowej? Chciałeś w ogóle studiować?
Wychowując się w takim domu nie myślałem w ogóle o nauce jako takiej. To był koniec lat 80. Dla mnie nauka nie była taką potencjalną trampoliną do wybicia się. Chciałem skończyć liceum i zacząć pracować w rodzinnej firmie. Zresztą robiłem to w każde wakacje. Los jednak zadecydował inaczej. W liceum zakochałem się w dziewczynie, która powiedziała mi: „słuchaj Piotr, ale ja się stąd wyrywam, będę studiować”. Okazało się, że jedynym sposobem, żebyśmy byli razem, jest wyjazd na studia. Motywacja osobista zaprowadziła mnie do Wrocławia. Dodam tylko, że ta dziewczyna jest moją żoną, z którą mam trójkę cudownych dzieci.
Znalazłeś się we Wrocławiu. Co dalej?
Byłem dobrym studentem. Poczułem, że mi to leży. Bardzo chciałem być sędzią. Aczkolwiek zdawałem na wszystkie aplikacje, zresztą z pozytywnym skutkiem. Po ukończeniu studiów, dostaniu się na aplikację sędziowską, już po zakończeniu wakacji wzięliśmy z żoną ślub. Po ślubie zebraliśmy trochę prezentów. Ostatecznie zostało nam ok. 2 tys. zł. Zacząłem więc szukać pracy. Ale żeby być sędzią trzeba było trzy dni spędzić w sądzie jako aplikant sądowy, by po trzech latach zdać państwowy egzamin. I dopiero to otwierało drogę do zawodu. Natomiast dwa pozostałe dni teoretycznie mieliśmy spędzać nad książkami. Postanowiłem poszukać dorywczej pracy. W latach 90. nie było to takie proste. Założyliśmy więc z kolegą firmę, która oferowała kancelariom usługi napisania opinii prawnych, pism procesowych itd. Trochę taki outsourcing.
Z jakim kapitałem zaczynaliście?
Ja miałem 1600 zł, on miał drugie 1600 zł. I tak mając te 3200 zł założyliśmy firmę – spółkę cywilną. Pamiętam te liczby doskonale, bo parę dni później musieliśmy zapłacić pierwszy w życiu ZUS. Każdy z nas po 732 zł.
Zabolało?
Do dzisiaj mam kwity z tego pierwszego ZUS-u. Jeszcze nic nie zarobiliśmy, mieliśmy już REGON, ale trzeba było zapłacić Nie było żadnych ulg dla startujących biznesów. W praktyce jednym z nielicznych przywilejów podatkowych w tamtych czasach były zakłady pracy chronionej, zatrudniające osoby z niepełnosprawnością. To jest istotne w tym momencie, bo mieliśmy sporo pytań dotyczących prowadzenia tego rodzaju działalności. Przyszedł nam więc do głowy pomysł napisania książki prawniczej na ten temat.
I założyliście swoje wydawnictwo Kruk. Skąd wzięła się nazwa?
Skojarzenie z białymi krukami – bestsellerami. Spodobała się nam ta nazwa. Napisaliśmy pierwszą książkę, komentarz do ustawy o zatrudnianiu osób z niepełnosprawnością. Moja żona, Sylwia zrobiła całą redakcyjną robotę. Z gotowym materiałem poszliśmy do drukarni. Tam zapłaciliśmy zaliczkę, ale w dniu odbioru wydrukowanej pozycji należało uregulować resztę. Nie mieliśmy tyle pieniędzy. Wtedy wpadliśmy na pomysł, że wyślemy do wszystkich zakładów pracy chronionej w Polsce informację, że już za chwilę ta książka będzie w sprzedaży. Niech oni ją zamówią, zapłacą, a my im ją prześlemy. To jeszcze były czasy, że nie było wyciągów bankowych. Żeby zobaczyć, czy pieniądze wpłynęły do banku, trzeba było fizycznie iść do oddziału i poprosić o wyciąg. Kasjerka z szufladki wyjmowała wyciąg i informowała, ile na koncie jest środków.
Udaliście się do banku i co się okazało?
Stajemy przy okienku, pani przegląda szufladę i mówi, że nic nie ma. Wiedzieliśmy już, że nic się nie sprzedało. A to był dzień, w którym mieliśmy zapłacić za druk. Jednak, gdy wychodziliśmy już z oddziału, dopadła nas kasjerka i mówi „przepraszam, ja się pomyliłam”. Nie miała tych wydruków w szufladzie. Wyjęła… cały karton po telewizorze i postawiła na biurko. Dała nam wyciąg, który miał chyba kilka metrów długości. Setki pozycji i mnóstwo podpiętych dokumentów. Okazało się, że praktycznie wszystkie książki znalazły nabywców.
Poczuliście ulgę?
Tak. W ten sposób zaczęła się nasza przygoda z większymi pieniędzmi, bo faktycznie ta książka się dobrze sprzedawała. Za chwilę napisaliśmy kolejne. Ludzie zaczęli do nas dzwonić, prosić o konsultacje prawnicze. Później wymyśliliśmy, że lepsze będą szkolenia, bo na sali od razu można zgromadzić większe audytorium. Zaczęliśmy pracować dla największych polskich firm. Odkryliśmy nasz błękitny ocean. Nikt się na tym nie znał, tylko nasza dwójka. Jako autorzy książek i konsultanci zarobiliśmy ten pierwszy, przysłowiowy milion.
A co was zawiodło ostatecznie w stronę finansów i odzyskiwania długów?
Rozmowa z jednym z przedsiębiorców. Miał firmę finansową i system sprzedaży ratalnej. Sprzedawał sprzęt AGD na raty. I część ludzi nie regulowała swoich zobowiązań. I tak zrodził się pomysł, by zająć się windykacją. Wiedziałem już, że nie będę sędzią, byłem zresztą już na aplikacji radcowskiej. Byłem też autorem książek. Doświadczyłem życia na własny rachunek. No i postanowiłem opowiedzieć mamie o swoim nowym pomyśle.
Jaka była reakcja?
(…)
Całość wywiadu dostępna w portalu Interia Biznes. Zobacz więcej >>>